
Zacznijmy od podstaw: czym jest Ayahuasca i czemu ma służyć?
To wywar z pnącza banisteriopsis caapi, rosnącego przede wszystkim na terenie Amazonii, oraz, chociaż nie zawsze, dodatkowych roślin, z których część zawiera psychoaktywny alkaloid, N-N-dimetylotryptaminę. Podkreślam to, że wbrew powszechnej w internecie historii o magicznym połączeniu dwóch niezbędnych dla działania roślin, DMT nie jest w tym wywarze niezbędne, i nie zawsze jest stosowane. Fundamentem jest liana, to ona w etnicznej farmakologii jest postrzegana jako źródło leczenia i przede wszystkim wiedzy. W tradycyjnych zastosowaniach ayahuaska to po pierwsze narzędzie diagnostyczne dla pijącego ją. Może być to pacjent dowiadujący się więcej o przyczynach swojej choroby czy problemu, może być szaman szukający dla niego tej odpowiedzi, ale motywacja – nazywana czasem w neoszamańskiej tradycji intencją – niekoniecznie musi być związana z uzdrowieniem. Ten aspekt przyciąga jednak największą uwagę współczesnego świata, po pierwsze dlatego, że uzdrowienie, rozumiane w sensie przywrócenia holistycznej równowagi jest dziś palącą kwestią, poza tym próby legalizacji psychodelicznych substancji takich jak ayahuaska podejmowane są właśnie poprzez skupianie się na ich terapeutycznym potencjale. Istnieje więc już sporo badań, dowodzących takich zastosowań, i to bardzo szerokich, od pracy z depresją czy uzależnieniami, po chociażby chorobę Alzheimera. Niestety możliwości badań, a tym bardziej stosowania tego narzędzia są ograniczone, bo mimo braku potencjału uzależniającego, bardzo niskiej toksyczności, ayahuaska postrzegana jest jako niebezpieczny narkotyk i w większości krajów pozostaje nielegalna.
No właśnie, coraz więcej obecnie mówi się o terapeutycznym wymiarze zażywania psychodelików (takich jak LSD czy psylocybina). Czym różni się terapeutyczny wymiar spotkania z Ayahuaską od tego, którego doświadczamy po zażyciu ww. substancji? Czy doświadczenia te są tożsame czy zupełnie odmienne?
Są rzeczy wspólne i są ważne różnice. Na poziomie psychologicznym wszystkie te narzędzia umożliwiają dostęp do ukrytych, wypartych części psychiki, eksplorację podświadomości – używając języka akceptowanego przez główny nurt współczesnej kultury i medyczny establishment, który do niedawna kompletnie negował terapeutyczny potencjał psychodelików, a który teraz ochoczo przejmuje kontrolę nad dyskursem odnośnie “właściwego ich stosowania”. Wspólna płaszczyzna dotyczy też duchowego aspektu, trochę bardziej kontrowersyjnego w tym dyskursie, nawet jeżeli będziemy unikali rdzennych konceptów takich jak duch roślin, a zatrzymamy się na tych bardziej akceptowalnych, bo dłużej obecnych na zachodzie pojęć z duchowości, nazwijmy to orientalnej. Kluczowy jest temat holistycznego ujęcia człowieka i jego relacji ze wszechświatem – tutaj zachodnia psychoterapia dopiero raczkuje, powoli przyjmując pewne oczywistości, jak na przykład możliwą manifestację nierównowagi psychologicznej w ciele, ale już z trudnością podejmując rozmowę o duszy czy wglądach o “jedności wszystkiego”, lub “miłości jako odpowiedzi”, które są truizmem dla inicjowanych w te substancje. Zachodnie podejście skupia się na naprawianiu maszyny zwanej człowiekiem, tak więc jeżeli odpowiednie badania, pokroju statystyk psychologicznych i odpowiedzi na pytania typu np. “ilu użytkowników poczuło się lepiej w swojej depresji”, potwierdzają, że dane narzędzie przydaje się do tej naprawy, zaczyna się je brać pod uwagę. Bardzo trudno jednak o szersze spojrzenie, na przykład takie, iż świadomość ekologiczna stymulowana zwłaszcza przez rośliny, poszerza perspektywę nawet poza psychologię transpersonalną, w stronę bliższą na przykład szamanizmowi. W tym paradygmacie nie pracujemy tylko z człowiekiem, który z jakiś oderwanych od szerszego kontekstu przyczyn wytworzył np. w dzieciństwie określoną traumę. Pracujemy także ze światem, bo wszystkie te substancje pokazują, że nie jesteśmy od niego oderwani, i holistyczna terapia wymaga czegoś więcej niż tylko psychoaktywnego plasterka dla chorej duszy jednostki.
To co się z tym łączy, to jest także podstawowa cecha odróżniająca ayahuaskę od pozostałych wymienionych substancji: somatyczny aspekt doświadczenia. Największym ograniczeniem w postrzeganiu go na zachodzie jest traktowanie efektów takich jak wymioty jako “efekty uboczne”, idealne do wyeliminowania poprzez odpowiednie modyfikacje laboratoryjne, tak by dostarczyć pacjentowi czystą, wyekstraktowaną substancję aktywną, najlepiej oczywiście taka którą dałoby się standaryzować, syntetyzować na masową skalę i opatentować. Jest to sposób myślenia świata który jest w całości oparty o standaryzacje, oddzielenie i specjalizację, świata dla którego podejście holistyczne jest czymś nowym, czymś czego należy się wręcz obawiać. Jest on najbardziej zakorzeniony w umyśle, poprzez umysł filtruje rzeczywistość i według kategorii umysłu chce ją segregować. W takim podejściu ciało jest sługą umysłu, i jego bunt, w postaci niekontrolowanych reakcji takich jak wymioty jest czymś co trzeba okiełznać, czymś co przeszkadza w prawdziwie szlachetnych praktykach, takich jak myślenie, przerabianie psychologicznych procesów czy kontemplacja wizji, i to one rzekomo mają prowadzić do uzdrowienia. Także współcześni psychonauci są częścią tego świata, i stąd bierze się taka obsesja w poszukiwaniu doświadczenia wizyjnego, będąca absurdem z perspektywy rdzennej. W Amazonii na ayhuaskę mówi się często “purga”, czyli oczyszczenie, i fizyczne oczyszczenie – a szerzej, bycie w ciele, jest fundamentem naszej egzystencji, z którego wynika wszystko inne – w tym duchowość. Dlatego ayahuaska jest tylko jedną z wielu roślin w etnicznej farmakologii, o działaniu emetycznym, przywracającym równowagę w ciele. Rośliny te stosowane są często w ramach dyscypliny diet, czyli ascetycznych praktyk manipulacji stanem świadomości poprzez ciało, ograniczanie przyjmowanych bodźców, tak w jedzeniu, jak i np. w praktykach seksualnych czy w fizycznym kontakcie z innymi homo sapiens. Tak więc cały czas to ciało jest wehikułem przez jaki docieramy do przemiany, a nie umysł, który jest celem dominującego podejścia terapeutycznego na zachodzie (chociaż powoli to się zmienia zwłaszcza w nowszych, alternatywnych podejściach). Proszę zobaczyć na przykład jak wyglądają współczesne protokoły terapii z psylocybiną, LSD czy MDMA. Pacjent jest zwykle bardzo pasywny, leżący nadal na tej odwiecznej kozetce, jego umysł może być stymulowany “neutralną”, dobraną po racjonalnej analizie przez terapeutę muzyczną składanką, czy np terapeutyczną rozmową. Myślę, że obok trudności w standaryzacji i komercjalizacji produktu, specyfika ayahuaski wpływa także na decyzję, że współczesny mainstreamowy psychodeliczny renesans zaczyna się od psylocybiny, bo nie do końca wiadomo co z tymi wymiotami, biegunkami, drgawkami i potem zrobić. Tymczasem widzimy wśród naszych pacjentów wyraźnie, jak często zanim przejdą oni do pięknych wglądów, emocjonalnego katharsis, muszą najpierw sporo pobiegać do toalety, przywożąc w sobie lata fatalnego traktowania swojego ciała, zarówno z powodu np diety ale też traumy w tym ciele skumulowanej.
W Amazonii na ayahuaskę mówi się często “purga”, czyli oczyszczenie, i fizyczne oczyszczenie – a szerzej, bycie w ciele, jest fundamentem naszej egzystencji, z którego wynika wszystko inne – w tym duchowość.
We współczesnym świecie nie bardzo wiadomo też jak takie doświadczenie prowadzić. Chociaż są świetne narzędzia komplementarne, np. przykład do integracji doświadczenia poprzez praktykę terapeutyczną prowadzoną przez wielu doświadczonych specjalistów, świetnie rozumiejących intelektualnie procesy emocjonalne i psychologiczne swoich pacjentów, a nawet zdolnych do empatii z ich stanem po zażyciu, dzięki własnym doświadczeniom psychodelicznym, to w dziedzinie samego prowadzenia doświadczenia jest to, szczerze powiedziawszy, kompletne raczkowanie po omacku. Opisy przygotowania “setting” typu “zawieśmy na ścianie gabinetu jakieś kolorowe orientalne obrazki, zapalmy kadzidło, tutaj mamy playlistę relaksujących, neutralnych utworów, a jak się zacznie to potrzymamy pacjenta za rękę, z perspektywy na przykład rdzennej praktyki brzmią trochę tak jakby doświadczony muzyk słuchał kogoś, kto mówi, że chce się zabrać za muzyczną karierę, bo podoba mu się energia wielkich koncertów, ma już jakąś gitarę, i trzeba chyba te struny jakoś szarpać, a oprócz tego dobrze by było zapuścić długie włosy i czasem zdemolować pokój hotelowy. Od czegoś oczywiście trzeba zacząć, ale uważam, że ci zaczynający powinni mieć więcej otwartości i szacunku dla tych co, od dawna praktykują, niż tylko pobłażliwe, a typowe dla zachodniej kultury od początku doświadczenia kolonialnego, patrzenie na zacofanego dzikusa, który oczywiście nie wie co robi, tak jak wiemy to my. Coś, co sprawdza się w budowaniu wspaniałej zachodniej cywilizacji materialnej, czyli umysł, ma tendencje do negowania czy umniejszania tego, co dzieje się poza jego zasięgiem – czyli na przykład intuicja.
W związku z tym uczestniczący w tych współczesnych projektach powie ci, że świadomie nie dokonuje “ingerencji w autonomiczny proces pacjenta” – jak można by opisać pracę szamana – bo nie czuje się pewnie w sferze, gdzie rządzi intuicja, i ją neguje. Natomiast nie ma problemu z późniejszą intelektualną “ingerencją” w ramach terapii integrującej doświadczenie, a wręcz można usłyszeć, że jest to konieczne – bo jest to pole na którym terapeuta czuje się kompetentny, potrzebny, innymi słowy, może w ogóle obronić sens swojej funkcji, w porównaniu np. do w pełni autonomicznych, indywidualnych podróży z psychodelikami, jakie mają miejsce w zachodniej kulturze od kilkudziesięciu lat, bez oglądania się na aprobatę ekspertów.
Ayahuaska jest też jedną z nielicznych psychodelicznych substancji wypływających obecnie na powierzchnię globalnej świadomości, za którą stoi realna, żywa i nieprzerwana tradycja określonych technologii używania. Tym, co jest w niej trudne do zaakceptowania dla zachodniej medycyny, czy psychoterapeutycznego podejścia, jest fakt, iż prowadzący zwykle sam zażywa substancję, wchodzi w ten sam stan, dla właściwego połączenia z “pacjentem”. Powoduje to, że na pierwszy plan wychodzą inne niż racjonalne narzędzia, bo świadomie wyprawia się on poza racjonalny świat, a jest to przestrzeń w jakiej zachodni terapeuta czuje się mniej pewnie. Jak to w ogóle badać, kiedy do zmiennych w postaci zawartości aktywnych alkaloidów dochodzą tak niekwantyfikowalne aspekty jak stan percepcji prowadzącego i aktywność poprzez ten stan generowana, np to co dzieje się z jego głosem, który z kolei aktywnie wpływa nie tylko na doświadczenie wizyjne, emocjonalne czy nawet duchowe pacjenta, ale i – i tu największa kontrowersja – na jego ciało.
To tylko początek niekompatybilności paradygmatów, bo pozostaje cały temat duchów roślin – inaczej mówiąc, ich własnej, aktywnej roli, ich w jakimś sensie odrębnej świadomości. To fundament rdzennej perspektywy i największa trudność w budowaniu pomostu ze współczesnym światem, który oczywiście utrzymuje, że to tylko narzędzia, zewnętrzne substancje do manipulowania kompletnie od nich oddzieloną, autonomiczną psychiką. Nie ma tutaj przestrzeni na rozmowę o relacji, np. o elemencie łaski, konieczne jest jakieś uznanie naszych ograniczeń, że nie możemy wymusić ani na “narzędziu” ani na psychice tego, co próbujemy wymusić na świecie – poprzez odpowiednie technologiczne manipulacje, uzyskanie szczęścia, tak jak próbujemy uzyskać ostateczny technologiczny dobrobyt w materialnej sferze. Oczywiście i ten ostatni jest iluzją, bo cały czas oparty o koncepcję rozwoju a nie równowagi. Nieograniczony rozwój to strategia raka, i nic dziwnego, że mimo niesamowitych osiągnięć medycyny właśnie rak cały czas się wymyka “ostatecznemu sukcesowi” w strategiach jego leczenia. W kwestii psychiki, czy szerzej mówiąc duchowości, próba przyjęcia możliwości istnienia innej inteligencji, która wie lepiej od nas czego potrzebujemy, jest najtrudniejszą, ale moim zdaniem niezbędną lekcją do odrobienia, tak, aby psychodeliki nie okazały się tylko kolejną obietnicą technologicznej utopii, kolejną rozczarowującą pigułką.
Wspomniałeś o duchu roślin. W jaki sposób opisałbyś lub przybliżył osobie nie zaznajomionej z tematyką rdzennych medycyn różnice w spotkaniu z duchem Ayahuaski oraz z duchem naszych rodzimych grzybów czy muchomora?
Nie mam doświadczenia z muchomorami, natomiast dość powszechny odbiór psylocybinowych grzybów jest taki, że mamy do czynienia z małymi braćmi, wesołą, psotliwą inteligencją, czy też używając pojęcia z języka szamańskich tradycji, energią trickstera – tego, który poprzez zabawę, radość i strach, ale też prowokację, wywracanie rzeczywistości na drugą stronę, prowadzi w stronę czegoś poważniejszego, np. przełamania na moment dualistycznej iluzji oddzielającej nas od percepcji jedności.
Ayahuaska czyni to w bardziej dramatyczny sposób, na przykład poprzez doświadczenie szamańskiej śmierci ( choć jest ono możliwe także po grzybach ), czyli wchłonięcie w pierwotne bagno, w ciemność i nicość z jakiej pochodzimy i do jakiej wracamy. To aspekt Kali, bogini matki, która daje życie i zabiera je w odwiecznym cyklu. W rdzennej amazońskiej kosmologii to pierwotny wąż, Ronin, któremu należy dać się połknąć, aby możliwe było ponowne narodzenie. Więc ten spektakl ma nieraz bardziej majestatyczny wymiar, jeżeli już generalizować, dla większości dzieje się też w bardziej intensywny wizualnie sposób, ale jest to też kwestia indywidualna. Wielu użytkowników mówi o relacji z czytelnym żeńskim duchem czy też archetypem. Trudno to oczywiście oddzielić od wpływu kultury i pewnej projekcji, ale tego typu doświadczenia bywają też udziałem tych, którzy nigdy wcześniej o nich nie czytali, nie słyszeli, nie mieli nic z Amazonią wspólnego. Jest więc to duch ewidentnie zakorzeniony w lesie z którego pochodzi, wizje często są przesycone dżunglową zawartością. Liana rośnie równolegle na wszystkich piętrach lasu, jest fizycznie rozpiętym systemem komunikacji tego ekosystemu i tak jak sama za życia ma wglądy w jego różne zakątki, tak ugotowana i wypita, pozwala na takie wglądy w naturę i połączenia świata jej konsumentowi. Ale można podobną analogię zbudować dla grzybów, których wystający ponad powierzchnię ziemi kapelusz jest tylko malutkim fragmentem całości, którego podziemne mycelium jest równie rozległym systemem komunikacji umożliwiającym doświadczenie jedności.
Im dalej chcesz podróżować, tym silniejsza powinna być lina kotwicząca cię w twych fundamentach. Są nimi codzienne życie, bycie w świecie, które stanowi świadectwo na rzecz tego, co, jak twierdzisz, jest medycyną. Jeżeli tracisz kontakt z rzeczywistością, tracisz zdolność zweryfikowania tego co dzieje się na styku ciebie i świata, możesz popełnić wówczas świętokradztwo, wobec tego co rzekomo kochasz i szanujesz. Bo dla tych, którzy tylko czekają byś upadł, będziesz najlepszym przykładem dowcipu, jakim jest to rzekome leczenie. Kiedy więc napinasz się by otworzyć trzecie oko, uważaj by światło, jakiego szukasz nie oślepiło cię, bo cały trick to rozpoznać mayę, i ją zaakceptować, nie wypierać, z oczami wypatrującymi czegoś poza. Kochaj dunye, sław świat.
źródło: http://blog.swiatoslaw.com/
Skąd wiemy, że medycyna Ayahuaski nas woła? Jak usłyszeć bądź rozpoznać to wołanie?
Rozwijająca się w szalonym tempie oferta coachów i duchowych przewodników jest świadectwem desperackiej potrzeby kogoś, kto wie jak jest i da nam jasną receptę, harmonogram postępowania, ale najważniejsze odpowiedzi nie przyjdą z zewnątrz. Jest taka perspektywa, że jak coś się zdarza, to właśnie się miało zdarzyć. To perspektywa poddania, kluczowa postawa nie tylko wobec całego ayahuaskowego doświadczenia ale moim zdaniem i wobec życia. Wołanie to kwestia intuicji, a nie ostrożnego ważenia “za i przeciw”, które możemy łatwo wyliczyć i na podstawie którego możemy podjąć racjonalną decyzję. Wołanie może być bardzo dramatyczne, np. z życiowego dna, kiedy jesteśmy już tak nisko, że wydaje się że gorzej już być nie może… a może, bo można się obudzić z zaawansowanym rakiem, tak więc może lepiej za długo nie czekać.
Roślin, które mogą nas uzdrowić jest więcej. Na stronie Waszej fundacji możemy przeczytać, że są takie, które pozwolą nam otworzyć serce, takie, które potrafią nam dać potrzebną nam siłę i ugruntowanie, takie, które potrafią uleczyć chroniczne bóle brzucha, reumatyzm czy depresję. Możesz nam opowiedzieć o nich troszkę więcej? Jakie to rośliny? Czego możemy się spodziewać spotykając się z nimi? Czy ceremonie ich zażycia są odmienną, zupełnie odrębną medycyną czy elementem wprowadzenia do spotkania z Ayahuaską lub częścią jej ceremonii?
Amazońska apteka jest ogromna, trudno więc jest wyliczać, “dietować” można praktycznie wszystko, także rośliny z innych kontynentów, co się zresztą już dzieje, bo praktyka ta rozprzestrzenia się stąd na cały świat. Dla nas fundamentem jest zawsze czyjaś intencja, to po co tutaj przyjeżdża, to ona pozwala dobrać odpowiednie narzędzia. Czasem, a właściwie bardzo często, intencją jest właśnie jej brak, brak jasności o co nam w życiu chodzi. Są rośliny, które pomagają uzyskać większą przejrzystość, np. ajo sacha, dżunglowy czosnek, używany do oczyszczania blokad, nagromadzonej negatywnej energii, na przykład z powodu długotrwałego używania narkotyków blokujących jasność percepcji. Ale trzeba cały czas przypominać o elemencie łaski, że musimy być na przemianę gotowi i z nią współpracować, że nie możemy myśleć o tych narzędziach jako pigułkach, które na zawołanie zaprowadzą nas tam, gdzie chcemy.
Innym przykładem jest dość znana w Polsce, dzięki pracy ojca Szeligi, vilcacora, zwana tu kocim pazurem (una de gato), znana przede wszystkim ze swojego działania antyrakowego.
Bardzo mocnym narzędziem, na przykład w pracy z problemami stawów, artretyzmem jest chiric sanango. Emocjonalne otwarcie, zrównoważenie silnego umysłu może przyjść dzięki bobinsanie. Jest cała lista drzew, które pomagają w głębokiej pracy z uzyskaniem stabilności, przerobieniem cienia, wyciągnięciem na powierzchnię na przykład gniewu. Ale to proces powolny i synergia stopniowo wprowadzanych zmian, trudno czasami powiedzieć, który element był decydujący. Rośliny przyjmowane są bowiem w ramach dyscypliny diety, a to słowo, jak piszemy na naszej stronie, pochodzi od greckiego “sposób życia”. Więc na przykład fakt przebywania w środowisku bardzo ograniczonej stymulacji, w izolacji od innych ludzi, w konfrontacji ze swoją samotnością, emocjami, bywa kluczową częścią transformacji. Przyjmowane rośliny wpływają na przebieg ayahuaskowego doświadczenia, a to z kolei pozwala lepiej połączyć się z dietowaną rośliną, to budowanie połączeń a nie poszukiwanie jednego konkretnego magicznego narzędzia. Dobrze ukończona dieta poszerza nasz wewnętrzny arsenał, i przyczynia się do budowy bardziej złożonej, pełnej osobowości, wzmocnionej o to, co tylko pozornie zdaje się być na zewnątrz nas. Dietowanie postrzegam jako proces budowania świadomości relacji ze światem – przede wszystkim jego roślinnym aspektem, ale ostatecznie wszystkim co w siebie decydujemy się wpuścić, czy to poprzez konsumpcję, czy poprzez inne zmysły. Tak więc w kontekście psychicznego cierpienia jakim jest np. depresja, ważne jest przekierowanie uwagi na coś więcej niż samo JA, zepsute ja, które trzeba naprawić, którym się trzeba zajmować jak rozkapryszonym dzieckiem. Halo, nie jesteśmy sami!
Brak ukorzenienia to w mojej opinii najczęstsze zagrożenie płynące z niekontrolowanego, chaotycznego używania psychodelików, nawet jeśli dzieje się to pod szyldem ceremonii, w oparach palo santo i dźwiękach mantr. Iluzje wielkości, zwłaszcza na początku częsta ekstaza i fanatyzm neofitów, albo na odwrót, strach i paranoja, teorie spiskowe, patchworkowa duchowość new age, fantazje na temat duchów roślin, przy jednoczesnym unikaniu konfrontacji z osobistymi problemami, z rodziną z krwi, to wszystko jest powszechne w coraz większych szeregach tych, którzy w epoce Internetu przyzwyczaili się do przekonania, że wszystkie prawdy i opinie są równowarte, że skoro wszystko jest jednością – to znaczy wszystko jedno. Jeżeli w ich życiach nie było wcześniej nic co uznawali za wartościowe, to szybki i dość powszechny bywa proces, gdy z doświadczenia “przebudzenia” przechodzą do inflacji ego, podstaw misjonarskich, do Don Kiszota walczącego z reptilianami, chemtrailsami i w ramach tego procesu, do zwyczajnej farsy. W tej odsłonie błazen nosi etniczne koce i pióropusz, ale dalej jest drogowskazem jaki mówi – uważaj by nie iść tą drogą. Alejandro Jodorowski napisał, że jego zdaniem ayahuaska we współczesnym świecie w dużej mierze trafiła do ludzi o romantyczno- infantylnej mentalności. Nie pozwólmy by mówił o nas. Tradycyjni szamani nie tracą głowy w chmurach, uczestniczą w prawdziwym życiu, normalnych czynnościach, czasem uwaleni błotem i potem. Bądź jak oni, zamiast walczyć z reptilianami, może naucz się doić krowę?
źródło: http://blog.swiatoslaw.com/
Tradycyjni szamani nie tracą głowy w chmurach, uczestniczą w prawdziwym życiu, normalnych czynnościach, czasem uwaleni błotem i potem. Bądź jak oni, zamiast walczyć z reptilianami, może naucz się doić krowę?
Spotkałam się z osobami, które mówiły: „chciał(a)bym pójść na Ayahuaskę, ale to nie jest zabawa. Trzeba iść z określoną intencją, problemem, potrzebą uleczenia czegoś, a u mnie jest wszystko ok. Więc nie idę bo przecież nie chodzi o to żeby się „naćpać”. Co byś powiedział takim osobom? Czy słusznie rezygnują z przyjęcia tej medycyny?
To ciekawe pytanie. Metafizyczna perspektywa mówi, że w gruncie rzeczy wszystko jest ok, jak odpowiednio szeroko spojrzymy. Na przykład, nie powinno się podchodzić do rozwoju duchowego ogólnie jako naprawiania czegoś, co jest zepsute, bo to ponure podejście, i wydaje się pułapką bez końca, potencjalnym kolejnym wyścigiem za króliczkiem, który zawsze jest za zakrętem. Nie wierzę też w zdrowie jako taką linię, pod którą spadamy jak jesteśmy chorzy i na którą się musimy ponownie wyciągnąć by powiedzieć, że już jesteśmy na powrót zdrowi. Z drugiej strony, myślę że wszyscy terapeuci są świadomi pewnego zawodowego spaczenia/uprzedzenia, że wszędzie postrzegamy coś do naprawienia, czyjąś dysfunkcje, patologię, którą można by naprawić. Więc z mojej pozycji jako prowadzącego, zdrowym kompromisem jest na pewno unikanie jakiegokolwiek namawiania. Nie mogę komuś sugerować, że jest gotowy czy też nie, bo jakby był gotowy, to nie potrzebowałby namawiania. Osobiście nie znam osoby, która nie potrzebowałaby dowiedzieć się czegoś więcej o sobie, wzrastać, pracować ze swym cieniem. Ale narzędzi jest wiele, i żadnego nie stosujmy broń boże pod jakimś przymusem, że na przykład inni to robią, muszę się pośpieszyć bo np. jestem nie dość jakiś, np. nie tak rozciągnięty jak ci jogini. Nie znoszę wyścigu, szanuję więc czyjeś wstrzymanie.
Wraz ze wzrostem popularności Ayahuaski rośnie też ilość mrożących krew w żyłach historii na temat tego co „poszło nie tak” podczas ceremonii, zdarzały się zapaście, załamania funkcji ciała czy psychiki, niektórzy potrafili wyrządzić krzywdę sobie lub innym. Co jest najczęściej przyczyną tego typu zdarzeń? Jak możemy zadbać o spokój i pokój w sobie oraz wokół siebie, ale też o własne bezpieczeństwo podczas ceremonii? Na co warto zwracać uwagę przy wyborze miejsca czy prowadzącego?
Może zacznę od tego popkulturowego obrazu budzących do natury rzeczywistości pigułek z Matrixa. Konfrontacja z prawdą bardzo często boli. Nieumiejętność akceptacji, niecierpliwość w procesie – cechy immanentne naszej cywilizacji – mogą prowadzić do kryzysu. Jeżeli całe życie żyliśmy z głęboko wypartą cechą, z gęstym i skomplikowanym światem cienia, to wypłynięcie na raz wielu tych prawd na powierzchnie nie może być łatwym procesem. Wyzwania są wielorakie. Dość typowe to nietrwałość pewnych wglądów, a my przecież mamy ogromny nawyk chwytania. Więc pojawia się rozpacz, że coś co podczas ceremonii i po niej było oczywiste, znowu nam ucieka. Trzeba tu mówić o dynamice dobrze znanej na wielu innych mistycznych ścieżkach, np. ciemnej nocy duszy. Czy myślisz, że jest jakaś inna, prosta autostrada do prawdy? Że jak odpuścisz np. ayahuaskę i grzecznie wysiedzisz 1000 czy 10000 godzin w medytacji to nie będzie wybojów, i sukces gwarantowany? Skąd się biorą “zawodowi” jogini z zaburzeniem dwubiegunowym? Musimy przestać chwytać się wysokich stanów, wówczas też, pomalutku, pomalutku oduczymy się czepiać doliny.
To samo co dzieje się z nami na przestrzeni całego życia, w mikroskali ceremonii dzieje się w niesamowicie przyspieszonym tempie, kiedy z momentu na moment wędrujemy z nieba do piekła i z powrotem. Uczmy się tego i wyciągajmy wnioski. Tak jak nie możemy liczyć na to, że uzyskamy spokój jak już wyeliminujemy cały hałas, wkurzającego szefa, sąsiadów, upał i korki na ulicach, i będziemy siedzieć w medytacyjnym błogostanie, tak samo w trakcie ceremonii traktujmy wszelkie wyboje i burze jako najlepszych nauczycieli. To cholernie trudne, bo ciągle wydaje się, że trafiamy na wyższy poziom komputerowej gry, ale to oznacza, że poradziliśmy sobie z poprzednim.
Są takie miejsca, gdzie gdy ktoś zaczyna rozrabiać, wyprowadza się go poza teren ceremonii, by “nie psuł procesu” innym. To absurd, to trochę jak wyprowadzanie sweatshopów do Bangladeszu, by nie psuć humoru tym w Beverly Hills. No i co, kto przyjmuje więcej antydepresantów, te szwaczki w Bangladeszu czy ci co już usunęli wszystkie niewygody wokół siebie? Albo zrozumiemy że jesteśmy w tym wszystkim razem, albo będziemy dalej uciekać.
Oczywiście, dbamy przede wszystkim o fizyczne bezpieczeństwo. Numer jeden, nikt nie może pozostać sam. Reguła jest taka, jeżeli ktoś uważa że musi się oddalić, bo coś mu w przestrzeni ceremonii przeszkadza, to jest to najlepszy sygnał, że nie powinien tego robić. Pracujemy w przestrzeni kolektywnej – bo procesy są wspólne. Często osoba która wyrzuca z siebie wiele, przechodząc fizyczny dramat, nie robi tego tylko za siebie ale także dla innych obecnych. Usuwać ją to jak wyrzucać żywego Chrystusa czy Buddę, by w spokoju siedzieć sobie w uduchowionej sali z jego nieinwazyjną, nie wymagającą figurką na ołtarzu.
Osobiście uważam takie spektakularne dramaty za sukces, właśnie wtedy kiedy tak się dzieje, możemy sprawdzić się jako prowadzący, to wtedy jest praca, po którą ktoś do nas przyjechał. Moje podejście ceremonialne porównałbym do filozofii Stanislava Grofa, o kryzysie jako oznace zachodzącej transformacji, i o tym, że tłumienie kryzysu może być bardziej szkodliwe niż pozwolenie na przejście całemu procesowi dalej (bo nie wiem czy “do końca” to dobre określenie). Szanuję ludzi, którzy chcą sobie posiedzieć z miłą muzyczką, bez wybojów, ale tak w życiu nigdy nie będzie, a my tu przede wszystkim trenujemy życie, w zagęszczonej, intensywnej formie.
Nie zdarzyło się nam nigdy, by ktoś doznał fizycznej krzywdy w czasie ceremonii. Ale sporadycznie zdarza się ktoś, kto chce po niej przerwać pracę, i to jest w porządku. Tak samo jak nie mogę zagwarantować, że ukończenie całego retreatu na pewno zakończy czyjeś wszystkie problemy, tak samo nie mogę zakładać, że jeżeli ktoś na daną chwilę, a może na zawsze, ma dosyć, to jest to coś złego. Najwięcej problemów moim zdaniem wynika z nieakceptacji. Na przykład, ktoś wyraźnie zobaczył swoje ograniczenie, swoje wady, które dotąd udawało mu się wypierać. Z narcyzmu zostaje wepchnięty w depresję i nie mogąc się z tym pogodzić, wini ayahuaskę, mówi o porażce, o zapaści. Ale czy jest tak z punktu widzenia terapeutycznego? Czy jest po prostu nadal w drodze, na której nie powinien się poddawać. Teraz jest lepiej czy gorzej, i dla kogo? Zapewne narcyz czuje się fatalnie, jego ego cierpi, bo dotąd cierpieli głównie ci, których w swojej “wysokiej fazie” on krzywdził. Ale wiemy, że w dłuższej perspektywie to rozgraniczenie jest iluzją, że oddzielenie od prawdy szkodzi wszystkim.
Jak iść zatem dalej? Daleki jestem od czasem wyrażanego w ayahuaskowej społeczności przekonania, że powinien wypić więcej, by dalej przepracowywać sprawy. Może, niekoniecznie powinien. Może, równolegle z inną praktyką. Może jednak powinien teraz spróbować nieco inaczej poprowadzić eksperyment swojego życia, zmieniając jakieś składowe. Słowo integracja może znaczyć tak wiele: rozmowa, terapia, sprzątanie swojego podwórka, przebaczenie, wykonanie kroku, a nie tylko o nim mówienie. Chcesz zmiany? To coś zmień. Na przykład, jeżeli cały czas nie możesz dogonić satysfakcji, zacznij dawać ją innym.
Słowo integracja może znaczyć tak wiele: rozmowa, terapia, sprzątanie swojego podwórka, przebaczenie, wykonanie kroku, a nie tylko o nim mówienie. Chcesz zmiany? To coś zmień. Na przykład, jeżeli cały czas nie możesz dogonić satysfakcji, zacznij dawać ją innym.
Jak widać powyżej, więcej potencjalnego zagrożenia widzę w tym, co dzieje się po ceremonii, niż podczas. Dlatego sugeruję aby wybierać takich prowadzących, z którymi możliwy jest późniejszy kontakt, wtedy kiedy blask niknie i pojawiają się wyboje. Innym rozwiązaniem jest wygospodarować sobie więcej czasu. Nie przyjmujemy teraz ludzi na pojedyncze ceremonie, po których od razu lądują oni w swoim codziennym świecie, bo to często recepta na kłopoty. Forma dłuższego pobytu, w naszym wypadku diety, pozwala na spotkania po ceremoniach, zarówno z prowadzącymi jak i pod koniec retreatu z innymi uczestnikami, i jest to pierwszy krok w procesie integracji. Możliwość uczestniczenia w kilku ceremoniach, oddzielonych dniami odpoczynku, umożliwia też pójście dalej w procesie, popchnięcie pewnych spraw, które stanęły po jednej ceremonii w poprzek drogi. Ale nikt, nikomu, nigdy nie powinien dawać żadnej gwarancji. Często najmniej powinniśmy ufać tym, którzy nam mówią “zaufaj mi”. Dlatego unikamy bezpośredniej reklamy, większość ludzi trafia do nas z polecenia. Jestem wręcz zwolennikiem odwrotnej postawy, trochę jak w orientalnych ścieżkach inicjacyjnych, że to uczeń musi udowodnić, że mu zależy, niż, jak w kapitalizmie, chodźcie wszyscy do mnie bo nasz produkt jest najlepszy. W tym celu przydatna jest na przykład maska w jaką wyposażyło mnie życie, rodzaj osobowości nie najłatwiejszej w pierwszym kontakcie, o czym wie wielu z tych, którzy mnie znają. Nie nadaję się więc na youtubowego coacha, i tylko odważni przekonają się, co czai się w głębi, ale ja lubię pracę z odważnymi, możemy daleko zajść.
Jak często w rdzennych kulturach przyjmuje się Ayahuaskę będąc członkiem plemienia? Czy jest to jednorazowe spotkanie tożsame z inicjacją w dorosłość czy spożywa się ją tylko i wyłącznie w przypadku potrzeby uzdrowienia ciała lub ducha czy może spotkania z medycyną są stałym elementem wędrówki człowieka przez życie?
To zróżnicowany świat. Bywają tradycje w których spotyka się okazjonalnie całe plemię, włącznie z kobietami i dziećmi, bywają takie, że pije tylko szaman, nie podając medycyny nawet swoim pacjentom i pracuje z nimi wyłącznie za pomocą pieśni. Motywacje mogą być bardzo różne – na przykład rozwiązanie kryzysu niekoniecznie indywidualnego – pamiętajmy, że to dużo bardziej kolektywna mentalność niż w zatomizowanym społeczeństwie zachodnim i to często właśnie grupowe problemy wymagają wspólnego poszukiwania odpowiedzi. Ale jest też teoria, że w ogóle aspekt uzdrawiania jako dominującego zastosowania ayahuaski jest relatywnie nowy, związany z fizycznym zagrożeniem lokalnych populacji przez choroby przyniesione przez kolonizatorów, bo ten temat stał się kwestią życia i śmierci, zmuszając do rezygnacji na przykład z wojen międzyplemiennych, w których ayahuaska, będąca przede wszystkim źródłem wiedzy, miała ważne zastosowania. Wiedzę można bowiem stosować w różnym celu, niekoniecznie dla samopoznania i duchowego wzrastania.
W kulturze zachodniej spotkać możemy coraz więcej osób, które w swoim doświadczeniu spotkania z medycyną odbiegły tak daleko, że zupełnie już nie potrafią odnaleźć się w świecie nam znanym – świadomie lub nie. Gdzie leży granica zdrowego rozsądku w częstotliwości bądź charakterze spotkań z medycyną? I czy w ogóle rozmowa o jakichkolwiek granicach w tym wypadku jest zasadna?
Kontrkulturowa odpowiedź jest taka, że być może czas na nowy świat, bo przystosowanie do patologicznego nie jest oznaką zdrowia. Oczywiście, budowa świata wymaga cierpliwości, i na pewno sam bunt do niczego nie prowadzi. Należy więc weryfikować poprzez owoce, i to też jest dość subiektywne, bo na przykład sukces materialny może nie być tak ważny dla osoby przechodzącej transformację jak wcześniej. Ale wydaje się, że na przykład dobre relacje ze swoją biologiczną rodziną powinny być punktem odniesienia, bardziej niż na przykład poczucie misji uzdrowienia kosmosu. Do weryfikacji naszej ścieżki potrzebujemy innych ludzi. To zły znak, jeżeli z wielu stron płyną do nas jakieś krytyczne sygnały zwrotne, a dla nas to tylko dowód, że mamy rację, tylko cały świat błądzi. I nie mówię tu o opiniach odnośnie substancji jakie stosujemy lub nie, bo ktoś może nie mieć pojęcia o tym czego nie spróbował, ale o postrzeganiu tego jak wprowadzamy rzekome lekcje w życie. Bo musi być też jakieś życie poza tym tematem. Kto ma jednak ustalić te proporcje, to trudny temat. Bo przecież można też się spotykać na medytacji raz w tygodniu w weekend, można mieć codzienną poranną praktykę, a można zamknąć się na miesiące w klasztorze, jeździć z odosobnienia na odosobnienie, i zrobić sobie z tego sens życia. Czy mnich zatem przegina pałę? Czy trzymając się religijnych porównań, zdrowy mężczyzna zakładający habit i rezygnujący na resztę życia ze swojej seksualności na rzecz relacji z niewidocznym duchem nie przekracza granicy dokładnie tak samo, jak ktoś szukający absolutu w roślinach? Na pewno na tej ścieżce można się zagubić, jestem jednak zdania, że póki co, zdecydowanie więcej w tej zachodniej kulturze spotkamy ludzi, którzy kompletnie odpłynęli poza granicę zdrowego rozsądku w relacji z pieniędzmi, seksem, statusem, internetem. Szukajmy więc równowagi, razem, a także poszerzajmy perspektywę tego co znaczy “świat nam znany”.
Na pewno na tej ścieżce można się zagubić, jestem jednak zdania, że póki co, zdecydowanie więcej w zachodniej kulturze spotykamy ludzi, którzy kompletnie odpłynęli poza granicę zdrowego rozsądku w relacji z pieniędzmi, seksem, statusem czy internetem. Szukajmy więc równowagi razem, ale także poszerzajmy perspektywę tego co to znaczy “świat nam znany”.
Czy są osoby, które powinny zrezygnować ze spotkania z tą medycyną?
Klasyczna odpowiedź jest taka, że predyspozycje do chorób psychicznych, tendencje psychotyczne czy na przykład choroba dwubiegunowa byłyby jednoznacznym przeciwskazaniem. Jednak np. prace Benjamina Mudge’a z Wielkiej Brytanii kwestionują już to ostatnie zastrzeżenie, i chociaż długa droga do otwarcia się klasycznej zachodniej psychiatrii na takie narzędzia, praktycy alternatywni wskazują czasem na takie podejście: jeżeli mamy do wyboru całe życie cierpienia, na które, powiedzmy sobie szczerze, nie ma dobrego psychiatrycznego remedium, to może warto zaryzykować. Mamy na przykład dużo niebezpieczniejsze, z fizycznego punktu widzenia, terapie ibogainowe, bardzo skuteczne w leczeniu uzależnień od opiatów, na które ludzie się jednak decydują, bo po 20 latach nałogu jako alternatywę widzą jedynie skok z mostu. To oczywiście kontrowersyjna sprawa, bo ryzyko nie jest tylko pacjenta – jeżeli na przykład ktoś w czasie klasycznej psychiatrycznej terapii popełni samobójstwo, jego lekarza nikt za nie nie obwini. W wypadku psychodelików oczywiście ryzyko jest większe, więc rozumiem, że by dbać o ich delikatną wciąż reputację, ciężkich przypadków się unika. Nie przyjmujemy tu u nas także osób stosujących antydepresanty lub z poważnymi problemami sercowymi (natury fizycznej).
Co chciałbys przekazać tym, którzy się jeszcze wahają w swojej decyzji o spotkaniu z Ayahuaską?
Że to wahanie to piękny proces, żeby go celebrowali, to element budowania szacunku. Żeby zaczęli od rozmów z tymi, którym ufają, by nazwali przyczyny swojego wahania, weszli w niuanse, to też element poznawania siebie. Jeżeli zainspirowała ich ta rozmowa, i widzą, że nie zajmuję się namawianiem nikogo, być może dobrym rozwiązaniem jest konsultacja online, wzajemne sprawdzenie się i rozwianie wątpliwości. To sedno mojej pracy i przyjemność z poznawania drugiego człowieka, tak więc zapraszam do kontaktu, np. poprzez mail info@psychonauta.com
Światosław Wojtkowiak (Tata Mundo) – podróżnik, fotograf, przewodnik. Założyciel Psychonauta Foundation, centrum medycyny tradycyjnej w dżungli północnego Peru i rozwijającego się kolektywu zajmującego się terapeutycznym wykorzystaniem roślin psychoaktywnych https://psychonauta.com/
20 lat na długiej, zawiłej ścieżce eksploracji magii, pierwotnych wierzeń, tradycyjnych kultur, szamanizmu i duchowości świata. Od rastafariańskich obozów na Jamajce, voodoo na Haiti i w Afryce, przez pustynne tradycje uzdrawiania transem w Maghrebie, Etiopii, i Pakistanie, przez ścieżki szamańskie Mongolii, Afryki, Pakistanu, przez mistycyzm subkontynentu Indyjskiego, transformacyjne obrzędy sufi trzech kontynentów, inicjację Bwiti w Kamerunie, aż po długie doświadczenie z tradycyjną medycyną Amazonii i Andów. Wiedza o świecie czerpana z wielu równoległych, komplementarnych źródeł, a przede wszystkim z doświadczenia wewnętrznego, wszystko w celu szukania inspiracji do lepszego rozumienia siebie i bezpiecznego prowadzenia innych, wcześniej odkrytymi ścieżkami. Pracował z szamanami w Peru, Ekwadorze i Kolumbii, gringo, metysami oraz plemionami Shipibo, Siona, Cofan, Tsachilas, Kamsa, Achuar, Kichwa, Witoto. Za podstawowe narzędzie w pracy z psychodelikami uważa dźwięk, a przede wszystkim, narodzone zawsze z momentu ceremonialne pieśni.
Więcej informacji na temat Psychonauta Foundation oraz prowadzonych przez Światosława spotkań z medycyną znajdziesz tutaj: https://web.facebook.com/psycho.nauta.peru/
Wszelkie prawa zastrzeżone!
Wszystkie materiały zdjęciowe wykorzystane w publikacji są własnością Światosława Wojtkowiaka i Psychonauta Foundation. Zabrania się zmieniać, kopiować i w jakikolwiek inny sposób wykorzystywać wyżej zamieszczone zdjęcia bądź treści bez zgody autora/autorów.